środa, 30 października 2019

Hilsneriada. Všechno zlé je k něčemu dobré

Niżej opisywana czeska historia rozpoczęła się w niewielkim miasteczku Polná na Wysoczyźnie, lezącym około 14 kilometrów na północny-wschód od Jihlavy.


Polná. Ratusz na rynku

Było zimne, wczesnowiosenne, środowe popołudnie, 29 marca 1899 roku. Dla 19 letniej szwaczki Anežky Hrůzové skończył się właśnie kolejny nudny dzień pracy. Posprzątała swoje stanowisko, pożegnała z koleżankami i  ruszyła w drogę do domu. Na co dzień mieszkała z matką i bratem w wiosce Malá Věžnice (dziś nosi nazwę Věžnička), na południe od miasta. Niespełna 4 kilometrową trasę pokonywała wcześniej setki razy i tak miało być również w tę środę. Opuszczała rogatki Polnej samotnie, myśląc zapewne o zbliżających się świętach wielkanocnych i nieciekawej sytuacji rodzinnej związanej z ciągłymi konfliktami z bratem Janem, z którym w przeddzień znowu strasznie się pokłóciła. 
Do Malej Věžnicy nigdy nie dotarła. Trzy dni później, w sobotę 1 kwietnia, jej ciało znalezione zostało w leżącym na trasie Polná- Malá Věžnice lesie Březina. Leżała prowizorycznie przykryta gałęziami, twarzą w dół, z roztrzaskaną czaszką, w podartym ubraniu, koszulą naciągniętą na głowę, z nienaturalnie podniesionymi w górę nogami zgiętymi w kolanach. Po odwróceniu ciała okazało się również, że podcięto jej gardło...



Anežka Hrůzová

Zdjęcie wykonane tuż po odnalezieniu zwłok


Miejsce, w którym znaleziono ciało Anežky Hrůzové


Wkrótce potem rozpoczęło się śledztwo, o którym usłyszeć miała cała Europa, a nawet świat. Śledztwo, którego niejako "ubocznym efektem" była ostateczna zgoda prezydenta Wilsona na rozczłonkowanie Austro- Węgier i powstanie Czechosłowacji osiemnaście lat później. Ale po kolei.


piątek, 20 września 2019

Nieszczęsny żywot księżnej Eleonory. Jak Czeski Krumlov (nie) stał się centrum europejskiego wampiryzmu


Český Krumlov- oplecione Wełtawą pohádkové* město, celujące w pierwsza trójkę miejsc, bez odwiedzenia których turystyczną podróż po Czechach nazwać można najoględniej jako "niepełną", w swojej ponad 700-letniej historii doświadczył niejednej osobliwości. Mało kto jednak wie, że za sprawą bogu ducha winnej XVIII-wiecznej mieszkanki tamtejszego zamku mógł stać się centrum światowego wampiryzmu. Ostatecznie padło na Transylwanię i hrabiego Drakulę, dzięki czemu spragnieni ekstremalnych wrażeń podróżnicy, zamiast do Czech, jadą w Karpaty. To zaś dzieje się z korzyścią dla Krumlova. Świadomie lub nie- Bram Stoker przenosząc akcję swojej gotyckiej powieści w zapadłe góry Siedmiogrodu uchronił czeską perełkę turystyki przed kompletnym zadeptaniem.


   Znawcy tematu zgodnie stwierdzają, iż I połowa XVIII wieku była czasem, kiedy społeczne fobie związane z wampirami i upiorami osiągały swoje europejskie apogeum. Po wsiach i miastach z podejrzliwością spoglądano na wszelkich odmieńców, zwłaszcza zaś tych, którzy preferowali nocny tryb życia. Nierzadko podejrzanych spotykał lincz zakończony śmiercią, po czym ich ciała palono, a w grzebane szkielety wbijano osikowe kołki. W związku zaś z faktem, iż, jak wierzono, przypadłością tą można było się "zarazić" w najbliższym otoczeniu, od razu szukano nowych podejrzanych ofiar, a w przypadku ich braku przelewano zabobonny strach na osoby już martwe, zwłaszcza zaś na samobójców. Wówczas wywlekano ich ciała z grobów, palono, traktowano tradycyjnym kołkiem przy ponownym pochówku, kamieniami przyciskano kości rąk i nóg, zaś czaszkę (czasami) układano w kolanach. Potencjalnych wampirów układano w grobach na linii północ- południe, w odróżnieniu od pozostałych dobrych chrześcijan spoczywających w ułożeniu wschód- zachód.
   
   W 2000 roku, podczas prac drogowych, w Czeskim Krumlovie odkryto XVIII-wieczny, mały cmentarz, na którym archeolodzy znaleźli szczątki 11 osób. Trzy z nich pochowano w typowo "wampiryczny" sposób w standardzie z kołkiem, kamieniami, głową w kolanach (1 szkielet), na linii północ- południe. Rozpoczęło się dochodzenie, które doprowadziło dociekliwych badaczy historii do spoczywającej kilkaset metrów dalej, w krumlovskim kościele, księżnej Eleonory Amalii ze Szwarcenbergu, już wcześniej znanej historii jako "upiorna księżniczka".

   

piątek, 19 lipca 2019

Gadžo i Rom w czeskim stali domu


20 lat temu, wiosną 1999 roku, jednym z głównych tematów dla reporterów z Europy i świata stał się 100 metrowy, betonowy płot, który oddzielił szeregowe budynki "normalnych mieszkańców" od socjalnych mieszkań romskich na ulicy Matiční w Ústí nad Labem. I choć zaplanowany pierwotnie na 4 metry wysokości, a ostatecznie mierzący jedynie 1.80 metra, mur, miał być jedynie czymś w rodzaju ekranu dźwiękoszczelnego, w prasie i telewizjach rozpoczęła się prawdziwa nagonka na Czechów-ksenofobów, a afera otarła się nawet o  ONZ i amerykański Biały Dom.
Mur porównano od razu do nie tak dawno zburzonego berlińskiego i będącej jeszcze wówczas w fazie planowania bariery pomiędzy Izraelem a Autonomią Palestyńską. Tymczasem rzeczywistość była dość prozaiczna- mieszkańcy Matiční mieli po prostu dosyć ciągłych krzyków i wyrzucania przez okna na ulicę wszelkich rzeczy, które Romom wydawały się zbyteczne (latem 1998 roku miejskie służby Ústí posprzątały sprzed trzech romskich činžáků ponad 200 ton odpadków). 
Chroniąc państwo przed "czarnym pr-em", co było tym bardziej istotne, że Republika Czeska stała wówczas w kolejce członkowskiej do Unii Europejskiej, władze zareagowały dość szybko udzielając miastu dotacji w wysokości 10 milionów koron. Za ponad połowę tej kwoty odkupiono mieszkania od ludzi, którzy sygnowali petycję w sprawie płotu, resztę zaś przeznaczono na programy romskiej integracji. Mur oczywiście rozebrano (dziś można go zobaczyć na wejściu do usteckiego ogrodu zoologicznego), ale mleko zdążyło się rozlać. Świat dostał jasną informację- Romowie w Czechach mają się źle i są dyskryminowani. Czy tak rzeczywiście jest i jak sprawa wyglądała w przeszłości? 

Ostatni spis ludności, który przeprowadzono w Czechach w roku 2011, wykazał, że do narodowości romskiej przyznało się zaledwie 13150 obywateli. W ponad 10-milionowym państwie byłaby to kropla w morzu i żaden problem. Gdyby nie fakt, że szacowana liczba Romów w tym państwie (dane z 2017 roku) przekracza 240 tysięcy, co czyni z nich  2,2  procentową- a więc pokaźną- mniejszość etniczną. W Europie wyższy procent obywateli romskich mają jedynie: Bułgaria (9,9%), Słowacja (9%), Rumunia (8,6%) i Węgry (7,5%). Jeżeli chodzi o Polskę - w spisie powszechnym z 2011 roku do romskiego etnikum przyznało się 17 049 osób, ale uznaje się, że liczba Romów w naszym kraju może "dobijać" do 35 tysięcy, Wróćmy jednak do czeskich, a w tym przypadku czesko-romskich historii.

Pobyt pierwszych grup romskich (cygańskich) w Czechach zwykło się datować na XIV wiek, ale niektórzy historycy widzą ich już w tajemniczych wędrownych Kartasach, którzy pojawili się w kotlinie tuż przed najazdem mongolskim w 1238 lub e 1239 roku. Wzmiankuje o nich kronikarz Dalimil jako o ludzie dziwnie ubranych żebraków, którzy przyszli ze wschodu.
Pod rokiem 1417 w źródłach pisanych pojawiają się o nich dwie wzmianki- z Pragi i Znojma, rok później kronika potwierdza ich obecność w Chebie. 
W międzyczasie król Węgier (a niebawem i Czech) Zygmunt Luksemburski wydał jakiejś grupie Romów list żelazny na podróżowanie po swoim państwie. Podobna sytuacja miała miejsce w 1423 roku, kiedy tożsamy glejt dostała jakaś inna grupa prowadzona przez "wojewodę" Ladislava. 
Przekazy te mogą być świadectwem na to, że przez Węgry na zachódi na północ, w obawie przed osmańskimi Turkami (co nota bene było dość dziwne, bo Turcy byli raczej tolerancyjni), zaczęły migrować grupy Romów, których przodkowie kilka pokoleń wcześniej zatrzymali się na dłużej w Bizancjum. To właśnie tam obdarzono ich nazwą, którą określa do dziś ten naród wiele europejskich języków- Cyganie.


środa, 12 czerwca 2019

Boginie z Kopanic



W maju 2019 roku po raz kolejny miałem okazję przekonać się, że podróże kształcą. W Białe Karpaty ciągnęło mnie od dawna, ale dotąd jakoś zawsze było nie po drodze, albo brakowało czasu. Koniec końców, dosyć przypadkowo, przyszło mi spędzić kilka dni w małej chatce na czesko- słowackim (dawnym czesko- węgierskim, a właściwie morawsko- węgierskim) pograniczu, u podnóża niewielkiego szczytu Kykula, z którego rozciągają się malownicze widoki na górskie masywy oraz małe miejscowości i odosobnione gospodarstwa (statki, kopanice). 
Obserwując pieszych turystów przemierzających raz po raz sąsiadującą z naszą chatką grań, musiałem zgłębić cóż to za popularny szlak mam na wyciągnięcie ręki. Wyszło na to, że na Słowacji istnieje 720-750 kilometrowy szlak turystyczny zwany Szlakiem Bohaterów Słowackich Powstań Narodowych (Cesta hrdinov SNP), który właśnie w okolicach Kykuli wkracza na czeskie terytorium, by pod  najwyższym wzniesieniem Białych Karpat- Wielką Jaworzyną (Velká Javořina) podejść ponownie do wkopanych w ziemię betonowych słupków rozgraniczających dziś dwie odrębne części dawnej Czechosłowacji.
750 kilometrów... Dość sporo jak na tak niewielki kraj, nieprawdaż?

 Cesta hrdinov SNP- od Dukli po Bratysławę

Szczyt Wielkiej Jaworzyny

Wracając jednak do samych Białych Karpat- podstawowym powodem mojej wizyty w tym miejscu był fakt, iż nikt z moich bliższych i dalszych znajomych nigdy tam nie zajrzał. Przekora :) W swojej małej maringotce czułem się więc bez mała jak polski pionier odkrywający tajemnice nieznanych lądów. 
Jednak nigdy bym się nie spodziewał, że w tym nieco zapomnianym zakątku Moraw, którym zresztą etnicznie bliżej do Słowacji, natrafię na całkiem jeszcze świeże tropy prawdziwych bogiń...

Vyškovec- niepozorną małą wieś, roszczącą sobie administracyjnie zwierzchnictwo nad rozproszonymi wśród górskich dróg gospodarstwami i łąkami, w które zapadła nasza mała chatka, zamieszkuje dziś 143 stałych mieszkańców. Centrum miejscowości leży w górskiej dolinie, trzy kilometry od nadgranicznego Stareho Hrozenkova, którego zresztą niegdyś było częścią składową. S. Hrozenkov to okoliczna "metropolia" (prawie 900 mieszkańców)- teoretycznie stanowiąca południową flankę morawskiego regionu Slovácko, zwanego czasem także Moravském Slováckem. Faktycznie "Hrozenek" jest wioską- matką podregionu Kopanice, do którego, oprócz wspomnianego Vyškovca, wlicza się też nominalnie wsie Vápenice Žítková, a czasem rozszerza się jeszcze ten tercet o leżący opodal Lopeník.




Starý Hrozenkov, oprócz tego, że jest najbardziej ludny, jest też najstarszą miejscowością w okolicy. Źródła historyczne wspominają go już pod rokiem 1261.



Jako starą osadę nadgraniczną, przez którą biegł szlak do węgierskiego Trencsén, znanego dziś pod bardziej swojską słowacką nazwą Trenčín, można by było na siłę wciągnąć  Starý Hrozenkov w polską historię. To własnie tędy podążali bowiem w sierpniu  1335 roku czeski król-wojownik Jan Luksemburski razem ze swoim nie mniej (a w przyszłości nawet bardziej) sławnym synem Karolem na zjazd z przedstawicielami polskiego władcy Kazimierza Wielkiego. Jan opuszczał Królestwo Czeskie jako tytularny król Polski, a wracał przez tenże Hrozenkov już bez tego tytułu, za to z formalnym poświadczeniem zwierzchnictwa nad większością Śląska i bogatszy o obietnicę wypłaty 20 tysięcy kop praskich groszy.

 

Na ogół jednak na Kopanicach- nazwanych tak z powodu niewdzięcznych, trudno dostępnych i kamienistych pól uprawnych, których niczym innym, jak kopaczką, przeorać się z reguły nie dało (zresztą nawet, gdyby taka możliwość istniała- z większymi maszynami rolniczymi nie dało się tam dojechać)- przez wieki nic ciekawego się nie działo. Osadnictwo było bardzo luźne, zaś późno powstałe, osiemnastowieczne wsie -Vyškovec, Vápenice, Žítková, czy Lopeník- są tej luźnej zabudowy doskonałym przykładem.

Tak zwanej kopanickiej kolonizacji  dokonali głównie przybysze zza Białych Karpat, w głównej mierze Słowacy, którzy przynieśli ze sobą głównie solidną chęć poprawy własnych warunków życiowych, ale też praktykowane od pokoleń zwyczaje. Z połączenia tychże ze zwyczajami "tubylców" hrozenkowskich (którzy w dużej mierze mierze także więcej wspólnego mieli ze Słowakami aniżeli z Morawiakami), powstała bardzo ciekawa mieszanka kulturowa, której najbardziej unikalnym elementem składowym było tzw. boginiowanie praktykowane przez kopanickie boginie.

 

Kim były owe boginie (a zdarzało się, że i "boginiarze")? Pierwsze słowo, które ciśnie się na usta, to "czarownica". I w zasadzie, jeżeli idzie o Czechy szeroko pojęte, mielibyśmy tu skrótowe wyjaśnienie całej sytuacji. No bo przecież z pozoru to jasne- Czesi (i Morawiacy) palili czarownice i robią to zresztą w ostatnie dni kwietnia aż do dziś dnia. Dziś są to kukły, ale kiedyś- kto wie... 




Otóż już wyprowadzam z błędu. Pálení čarodějnic - widowiskowy rytuał, traktowany dziś w kategoriach imprezy i dobrej zabawy- nie ma żadnego związku ze starymi zwyczajami słowiańskimi (choć tak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać). Czesi przejęli go w spadku po narastających niegdyś wpływach niemieckich w tym kraju- dlatego np. dla Polaków tchnie on dość głęboką egzotyką. Na Węgrzech, skąd przybyli na Kopanicko słowaccy osadnicy, był on w ogóle nie znany. 

 

Skąd więc owe boginie-czarownice? Sedna problematyki w zasadzie do dziś nikt nie zgłębił, ale chodzi zapewne o pomieszanie przedchrześcijańskich zwyczajów z narzuconą w średniowieczu wiarą chrześcijańską.

Pierwszą zapiskę o "boginiowaniu" z terenu Kopanic mamy dopiero z połowy XVIII wieku (a więc dokładnie z czasów "kopanickiej kolonizacji"). Jej autorem jest jezuicki misjonarz, niejaki Karl Kulich, który zaobserwował, że wokół Stareho Hrozenkowa, głównie na oddalonych od wsi "statkach" czy "kopanicach" mieszkają boginie i bożcy, którzy leczą ludzi za pomocą znalezionych w górach szczególnych ziół oraz wypowiadanych guseł. Co prawda wszystko przebiegać miało w imię Boże, ale jezuita i tak zajął się od razu próbą zlikwidowania tych, w jego mniemaniu, pogańskich zaszłości. Na początek wydał zakaz wróżenia z wosku i ołowiu, ale mało kto tak naprawdę się tym przejął.

Hrozenkovski samorząd poprosił go następnie o wymyślenie kary dla niejakiej Doroty, służki u Jana Hanáčka , która to miała się dopuścić srogiego przestępstwa. Mianowicie- zamiast, jak większość pobożnych obywateli wsi, uczestniczyć w czerwcowym celebrowaniu święta Trójcy Świętej w hrozenkovskim kościele- biegała po wzgórzach i łąkach zbierając do naczynia wodę z czterech różnych strumieni, którą następnie połączyła z zerwanymi przed wschodem słońca kwiatami ... A wszystko po to, aby umyć się tym specyficznym perfumem, który zapewnić jej miał wyjątkowe piękno i powodzenie u kawalerów. Staraniem jezuity, zamiast w objęciach ukochanego, wylądowała w więzieniu. 

Ogólnie jednak rzecz biorąc- mogło być znacznie gorzej. W sąsiednich Węgrzech, a dokładnie w Segedynie, w latach 1728-1729 osądzono i skazano na śmierć czterdziestu nieszczęśników, którym udowodniono usiłowanie zniszczenia całego kraju (włącznie z Siedmiogrodem) za pomocą... gradobicia.

Inne źródła dokumentują jeszcze wcześniejsze procesy sądowe w bliższej okolicy. Mianowicie w roku 1630, w Bojkovicach (około 10 km od Stareho Hrozenkova), sądzono mieszkankę Luhačovic - Kateřinę Shánělkę, która miała nakazać jakiemuś dziewczęciu pląsać nago po porannej łące w noc świętojańską i zbierać zioła. Miało to zapewnić szczęście dla domu na cały nadchodzący rok.  Z tychże roślin sporządzono następnie coś w rodzaju kropidła i pokropiono dom, po czym schowano wiecheć za krokwią, aby bronił go od uderzeń piorunów i strzegł przed złymi urokami. Nieszczęsna Shánělka za swoje rady zapłaciła własną głową.

Pięć lat później, w tych samych Bojkovicach, sądzono Kateřinę Mrázkę z Pitína za podobne "zielarskie" przestępstwo. Oskarżona uszła z życiem głównie dzięki temu, iż wyjawiła, że zbiera zioła w imię Boże i tylko takie, które są dobre i odczyniają np. uroki rzucone na konie.  Wypuszczono ją, można powiedzieć, warunkowo, pod nakazem nie kontynuowania dawnej działalności i nie wzywania imienia Pana Boga swego nadaremno.

 

Tego typu procesy, z których, jeżeli chodzi o Królestwo Czeskie, najsłynniejsze były te z Velkich Losin w Jesenikach, gdzie w latach 1678-1696 skazano na karę śmierci ponad 100 osób, skutecznie wypleniły ludowe przesądy i przytłumiły ziołolecznictwo praktycznie w całym kraju. Nagonce jezuitów i krajskim sądom oparły się jedynie nadgraniczne Kopanicko i szczątkowo Valašsko. Co więcej, doczekawszy bardziej tolerancyjnych czasów, miejscowe boginie i bożcy przeżyli w wieku XIX prawdziwy renesans swojego rzemiosła, powstałego z połączenia szczególnego daru z przekazywaną z pokolenia na pokolenie wiedzą.  

W połowie tegoż stulecia na szpalty morawskiej prasy dostała się urodzona w Vyškovcu Dora Šurmánková, zwana "babą boršicką", nie mniej znaną była m.in. Dora Jozef Izviněc (także z Vyškovca)  czy bogini Ružejova. W samym Vyškovcu miał też mieszkać bożec potrafiący zaklinać nadchodzące burze...

Jednak prawdziwą mekką dla ludzi, których zawiodła naukowa medycyna, tudzież nie mogli sobie poradzić z problemami osobistymi, zawiedzioną miłością, a na koniec także ze... złodziejami, stała się Žítková, w której na przełomie XIX i XX wieku grono bogiń stało się największe i- co najważniejsze- najskuteczniejsze.

 



 


Rzut oka na Žítkovą


W latach 1910-1920 proboszczem parafii w Starém Hrozenkově był ojciec Josef Hofer- postać skądinąd ciekawa sama w sobie. 




Swoje urzędowanie na Kopanicach duchowny  ów rozpoczął z piętnem buntownika, który walnie przyczynił się do złożenia z funkcji sławnego mecenasa sztuki i odtwórcy dawnej świetności pałacu i ogrodu kwiatowego w Kroměřížu- arcybiskupa ołomunieckiego Theodora Kohna. Głęboka prowincja, trudne warunki bytowe i "zacofani" pod względem postępowym parafianie - to miała być dla niego skuteczną lekcja pokory. Hofer jednak poradził sobie w Hrozenkovie nadspodziewanie dobrze. Własne siostry zatrudnił do pomocy na probostwie, zaś o parafialny dobrobyt zadbał budując pasiekę, kupując bydło, kozy i owce. Zadbał też o własną mobilność- parafialne konie pomagały proboszczowi dostać się w najdalej oddalone krańce jego górskich, duszpasterskich włości.


Centrum parafii Josefa Hofera- kościół w Starém Hrozenkově


   Jako bystry obserwator zwrócił uwagę na piękno kroju kopanickich strojów ludowych, szyjąc sobie na zamówienie ornat w podobnym stylu. Czasem widywano go też w zwykłym, codziennym stroju góralskim. 


Nieco o kopanickim stroju ludowym



A tu śpiewające panie z Kopanic. Zespół ludowy Čečera i Białe Karpaty w tle


Wśród swoich parafian, oprócz Słowa Bożego, Hofer starał się szerzyć oświatę i higienę, jednak jego bezpośredniość, bezkompromisowość i gorliwość w sprawach dotyczących wiary, a także choleryczne usposobienie sprawiały, że nie był postacią powszechnie lubianą. Wśród Kopaniczan określano go zwykle mianem "naszego szalonego farorza".

 

 Josef Hofer (jak wielu jego poprzedników i następców) był zajadłym wrogiem "boginiowania", z drugiej zaś starał się na różne sposoby zgłębić ów fenomen. W 1913 roku pisał: "Žítková jest małą miejscowością, ale natenczas najbardziej znaną na całych Kopanicach. Wszędzie tu mieszkają "boginie", które potrafią nie tylko leczyć, ale i pomóc w odnalezieniu ukradzionych, zaczarowanych i długo poszukiwanych rzeczy. Pomagają zażegnywać spory, ale także, w szczególnych przypadkach, je rozdmuchiwać. Służą pomocą zakochanym, ale wpływają także na ludzkie rozłąki. (...)  Z powodu bogiń Žítkovą zna nie tylko prosty lud, ale i inteligencja. Ciągną tu ludzie z całych Moraw, Węgier, ba- z Pragi, Wiednia i nawet Warszawy. Każdego dnia u bogiń wielu ludzi szuka pomocy w różnych sprawach. Idą biedacy w łachmanach, ale też panowie ze złotymi łańcuchami, panie w jedwabiach, z chustami na twarzy. Idą piechotą i jadą w karocach. Codziennie co najmniej 50 osób(...) Jeżeli chłopak zerwie z dziewczyną- ta idzie do bogini, aby jej czary pomogły naprawić związek. Kiedy komuś ukradną pieniądze- idzie do bogini, aby pomogła wyjaśnić, kto je zabrał. Idą do bogiń chorzy, ale też ci, którym krowa nie daje mleka (a w biednej, górskiej społeczności, był to nie lada problem- przypis autora) aby się przekonać, kto rzucił na nią urok i jak go odwrócić. Pytają, jak uleczyć chore zwierzęta. Nawet oskarżeni w trwających procesach proszą boginie o wpłynięcie na sędziego tak, aby wydał sprzyjający im werdykt. (...) Boginie mają dla każdego mądre słowo, dobrą radę, skuteczny lek. (...) Otwierają drzwi przeszłości, odgarniają ciemny zawój przyszłości, biorą na świadków osoby nieżyjące.   

      W czasach Hofera (objął swoją parafię w 1910 roku) bogiń w  Žítkovej było co najmniej pięć- trzy z nich były potomkiniami najbardziej znanych- Pagáčeny i Bielohlavy (boginiowanie przechodziło w kopanickich rodzinach z pokolenia na pokolenie, najczęściej "schedę" po matce przejmowała najstarsza córka)- Anna zwana także Pagáčenou (młodszą), czasem także Fuksenou, Kača (druga córka Pagáčeny) i Anna Struhárová zwana Struharką. Następne dwie to nieznana z imienia wdowa oraz jej dawna uczennica, która, widząc, że można na tym nieźle zarobić, postanowiła wziąć sprawy boginiowania we własne ręce).

    Młodsza  Pagáčena miała dwie córki, ale z nieznanych bliżej powodów nie chciały one kontynuować rodzinnej tradycji. Kača pozostawiła po sobie kilkoro dzieci, zmarła jednak młodo i nie zdążyła przekazać swoich szczególnych umiejętności. Mimo to jedna z jej córek- Maria, która wyszła za mąż po słowackiej stronie Białych Karpat, przejęła wiedzę i zdolności boginiowania po teściowej- starej Kročilovej. W dalszych latach zasłynęła w swojej okolicy jako mláda Kročilka. Zmarła w 1984 roku.

Anna Struhárová- Struharka, znana też jako "Kudłata" (Chupatá) i "Rękawica", zmarła tuż po wojnie, w roku 1946. Na boginię wyuczyła swoją córkę Irmę (urodzoną w 1905 roku). Irma, po mężu Gabrhelová, okazała się być ostatnią z kopanickich bogiń. Po jej śmierci, w 2001 roku, wielusetletnia i wielopokoleniowa tradycja ludowa Białych Karpat raczej bezpowrotnie zanikła.

Zanim jednak do tego doszło, przez długie lata bogini Irma toczyła swoistą rywalizację z kilkoma innymi "koleżankami po fachu", w tym zwłaszcza ze własną szwagierką Kateřiną Hodulíkovą oraz niejaką Surmeną, która jako jedyna z tej trójcy umiała ponoć zażegnywać burze.

     

    Podstawowym wyposażeniem każdej szanującej się bogini był garnek do roztapiania wosku, miska z zimną wodą (nie byle jaką, najlepiej pochodzącą ze zbiegu kilku potoków, dodatkowo zmieszaną z odpowiednimi ziołami), zwaną "szczęśliwą wodziczką", oraz szeroki wachlarz zbiorów suszonych ziół.

    Kiedy do chaty wchodził zapowiedziany gość, bogini stawiała garnek z woskiem na ogień, zaś delikwent dostawał do rąk miskę ze "szczęśliwą wodziczką". Potem zaczynały się rytuały połączone z modlitwami. Bogini żegnała się znakiem krzyża, krzyżem oznaczała też "wodziczkę", po czym mówiła głośno: " Ta szczęśliwa wodziczka uzdrowi wasz ból, a jeśli nie, niech tu zaraz przepadnę". Następnie wypowiadała zaklęcie w stylu: " Witaj wodo, wodziczko, roso moja, rosiczko! Skąd tutaj przychodzisz? Od rzeki Jordan, od samego Jezusa Chrystusa? Goiłaś jego święte rany. Obyś też tę, przez Boga daną osobę, uleczyła, jej rany i ciężary obmyła. Aby je wziął sam Bóg przy swojej dobrej świętej pomocy. Z jakiegokolwiek powodu Ci się to stało, wyrzucam to i zażegnuję na czarne, puste lasy. Niech żadna wiedźma nie ma nad tym żadnej mocy. Gdyby ktoś chciał tknąć te osobę- niechaj go pokręci i złamie. Na zimno umywam, na gorąco zaklinam, mało pożyczyłaś- zwracam ci z nawiązką. Odejdźcie wiedźmy na czarną górę, tam pijcie czarne wino, jedzcie smołę, ale tu żadnej mocy już więcej nie miejcie." (tekst za: Jiří Jilík "Žítkovské čarování").

   Po tych słowach bogini brała z rąk "pacjenta" naczynie z wodą, stawiała je na stół i wlewała do niego roztopiony wosk. Zanim bryła wystygła zadawała pytania i układała fakty w całość, potem wyjmowała lewą rękę uformowany wosk, kładła na stół i mówiła "Powiedz ty mi woskiczku, sprawiedliwą  świętą prawdę, prawdziczkę". Kolejną, najważniejszą częścią obrzędu, było wróżenie z wosku. Bogini potrafiła z wydobytej bryły wyczytać, kto ukradł daną rzecz, wskazać wiedźmę, która rzuciła urok na bydło, czy też przyszłego męża lub żonę, a także inne rzeczy, wzmiankowane już powyżej.

    Jeżeli ktoś chciał rady bogini, a nie potrafił do niej dojść (dojechać) o własnych siłach, mógł wysłać kogoś w zastępstwie. Wówczas do "szczęśliwej wodziczki" trzeba było wrzucić jakiś przedmiot należący do chorego (np. pierścionek czy chusteczkę).

  Po wszystkim następowało "przepisywanie recept" i wydawanie specyfików sporządzonych z ziół. Jeżeli czegoś w zielarskiej apteczce bogini brakowało- kierowała klienta na zakupy do "zaprzyjaźnionych" sklepów w Uherskim Brodzie czy Drietomie na stronie słowackiej. Na odchodnym badany dostawał też buteleczkę ze "szczęśliwą wodziczką" aby się nią od czasu do czasu przemywać.     

   Zaklęcia stosowane przed wlaniem wosku były dostosowane do intencji, w jakiej dany człowiek do bogini przybył. Inne stosowano w przypadkach potrzeby wykrycia sprawców kradzieży, inne dla odczarowania bydła, inne zaś w sprawach dotyczących spraw miłosnych. Trzeba przy tym zauważyć, że wszystkie te formułki boginie cytowały wyłącznie z pamięci, bo Kopanice jeszcze pod koniec XIX wieku były w olbrzymiej masie swych mieszkańców niepiśmienne (w w 1890 roku w kopanickiej "stolicy"- Hrozenkovie, na 881 obywateli pisać umiało tylko 167...).

    Kwestie sercowe, oprócz wróżenia z wosku, wymagały też trzykrotnego zarzekania na łące czy polu- bladym świtem, w południe i o zmierzchu. Nie było też problemem, kiedy okazywało się, że wymarzony mężczyzna nie jest stanu wolnego. Boginie mogły ponoć sprawić, że odchodził od swojej obecnej żony, czasem zaś po prostu obecna żona, dziwnym zrządzeniem losu, w krótkim czasie odchodziła do lepszego świata... Swoją moc miały też takie zioła, jak: bazylia, szarłat, dziurawiec zwyczajny (zwany milovníkiem), widłak goździsty, głowienka pospolita, szyplin jedwabisty, goździkowiec korzenny czy lebiodka pospolita. Wierzono na przykład, że sok z dziurawca podany upatrzonemu mężczyźnie wznieci w nim uczucie ku pannie, która go wytłoczyła. Takie samo działanie miało mieć ciasteczko (kołaczek) z zapieczonym w środku szarłatem. A jeżeli już jesteśmy przy miłości i wypiekach warto też wspomnieć o koláčkach czy pagáčkach (słynnych kopanickich plackach) z kilkoma kroplami krwi. Ta mogła pochodzić ze zwykłego nakłucia palca igłą, ale cuda w takich przypadkach działała ponoć...krew menstruacyjna.

Kobiety tęsknie wyglądające zamążpójścia były istotnym procentem klienteli bogiń. I nie chodziło tu jedynie o pragnienie miłosnych uniesień czy spełnienie w macierzyństwie. Małżeństwo stanowiło jedyną nadzieję na życiowe zabezpieczenie. Stare panny pozostawały kulą u nogi wielodzietnych rodzin, a z czasem stawały się zwykłymi służkami, bez jakichkolwiek praw.

Do bogiń chodzili też mężczyźni chcący zdobyć tę jedyną, która akurat nie za bardzo zwracała na nich uwagę. Jak pisze proboszcz Hofer, w 1912 roku do Žítkovej przybył po radę pewien bogaty chłop spod Uherskiego Brodu. Kochał się w dziewczynie od młodych lat, ta jednak zdawał się go nie zauważać. Bogini poradziła mu zdobyć włos ukochanej, zakopać pod rynną i czekać na rozwój wydarzeń. Podczas jednej z potańcówek udało mu się niepostrzeżenie pozbawić obiekt swych westchnień owego włosa, a dalej postąpił zgodnie w wytycznymi przekazanymi przez boginię. Nie trwało długo, jak dziewczyna zaczęła wszędzie za nim chodzić i mówić tylko o nim. Koniec końców wzięli ślub, zaś "szalony proboszczyna" z Hrozenkova mógł się pukać w czoło ile tylko chciał- za nic nie mógł przekonać chłopa o tym, że był to zwykły przypadek lub oszustwo.

Boginie miały mieć też ciekawe przepisy na ustanie małżeńskich swarów. W tym celu żona musiała znaleźć sowie piórko i umieścić je w łóżku (tak, żeby mąż się nie spostrzegł), zaś ze znalezionym na polnej drodze kawałkiem smaru do kół wozowych starczyło pomazać kilka ubrań. Szczęście małżeńskie gwarantowane!

Leczono także niepłodność. To już była wyższa sztuka i wymagała pomocy współmałżonka. Kobieta musiała się położyć na brzuchu na stole, a mąż smarował ją masłem, potem obrót na plecy i to samo. Następnie leczona musiał upiec placek (pagáček) i na drugi dzień wstawić go do suchego garnka, po czym wetknąć w niego 8 zapałek. Mąż zapalał zapałki i przystawiał garnek z tlącymi się jeszcze, ale nie palącymi, do brzucha leżącej na plechach kobiety na dwie godziny. Przez ten czas trzeba było leżeć nieruchomo, a potem delikatnie poważyć garnek palcem tak, żeby dno powoli się odkleiło. Drugą częścią zabiegu było wypicie wywaru z gałki muszkatułowej smażonej na maśle zmieszanej z rumem, wodą i cukrem i znowu leżenie do końca dnia. Na koniec już tylko dieta i szlaban na rok na wieprzowinę oraz drób do czasu zajścia w ciążę. Proste? Tylko z pozoru. Już proboszcz Hofer spostrzegł, że boginie potrafiły się skutecznie ubezpieczać przed ewentualnym niepowodzeniem. Wszystkie zalecenia trzeba było bowiem wykonywać bardzo skrupulatnie. Ewentualna reklamacja kwitowana była analizą przebiegu obrzędu i zazwyczaj znajdowano jakieś małe uchybienie na wskutek którego terapia się nie powiodła...

 

Jak widać z powyższego- boginie z Kopanic starały się pomagać ludziom w miarę swoich możliwości, nabytych umiejętności i doświadczenia, czasem także domorosłą znajomością psychologii. Jednak w Białych Karpatach mieszkały też ich przeciwniczki- tzw. bosorki (bosorky) trudniące się czarną magią i w zasadzie nie różniące się wiele od legendarnych czarownic. Potrafiły sprowadzić na człowieka pecha, chorobę i nieszczęście, a czasami nawet śmierć. Sprawić, żeby bydło chorowało albo nie dawało mleka. Mówiło się wtedy, że bosorka komuś "porobiła". Odwrócić czary mogła tylko bogini, zaś bosorka pojawiała się w drzwiach zazwyczaj podczas trwania odczyniania uroku, bo nie dawało jej to spokoju. Tak można było poznać, kto komu "porobił". Praktykowano też zwyczaje podobne do religii voodoo, w których główną rolę grała kukiełka wyobrażająca bosorkę. Laleczkę kłuto szpilkami czy przypalano, a ślady tych tortur widać było później na ciele bosorki. Ludowy przekaz mówił, że raz do roku można było się przekonać, które z mieszkanek wsi to bosorki. W tym celu w święto świętej Łucji (13 grudnia) trzeba było wystrugać stołeczek i przez następne dni przynajmniej chwilę na nim pracować. Potem wystarczyło go przemycić do kościoła na pasterkę. Gdy się na nim usiadło widziało się wszystkie wiedźmy- siedziały tyłem do ołtarza...

 

Ile w tym wszystkim prawdy? Tę kwestię pozostawiam już Waszym osądom. Ogólnie rzecz biorąc, coś musiało być na rzeczy, skoro nawet realista Josef Hofer, który z grubsza uważał całe boginiowanie za oszukańczy proceder służący nabiciu kiesy, koniec końców stwierdził, że nie wszystko, co się tyczy bogiń, można wyjaśnić naukowo. Dekada, którą spędził na parafii w Hrozenkovie była dla tego wnikliwego publicysty wystarczającym czasem, aby wypracować sobie pogląd na całą sprawę. Niestety Hofer nieco spłycił temat demaskując działalność bogiń w krzywdzący dla nich sposób. Każda z bogiń miała swojego "aniołka"- dziecko, które dla niej pracowało i przyprowadzało z hrozenkovskiej doliny gości na oddalone kopanice, w których mieszkały. Według Hofera "aniołek" prowadził gości do swojej bogini okrężną drogą i niejako dla zabicia czasu gawędził z klientem wyciągając mniej lub bardziej ważne informacje. Kiedy dom bogini było już widać na szczycie- "aniołek" pod błahym pretekstem szybko się oddalał i biegł na skróty do swojej mocodawczyni opowiadając szybko wszystko to, co zdołał wydobyć z delikwenta, który za chwilę miał stanąć u drzwi. Bogini miała więc już jako- taki pogląd na sprawę. Teraz wystarczyło zaskoczyć przybysza faktami o nim samym czy jego rodzinie. A bryły wosku? Każdy z nas niegdyś bawił się w andrzejkowe wróżby. Wiadomo, że wyciągnięta z wody masa daje szerokie pole do interpretacyjnego popisu.

 

Pisząc o boginiach nie mógłbym pominąć jeszcze jednego, dość istotnego wątku. Otóż w latach II wojny, kiedy to Białe Karpaty, przedostatni raz w historii, znowu stały się terenem nadgranicznym pomiędzy Protektoratem Czech i Moraw a quasi niepodległą Słowacją, boginie z Kopanic zainteresowały samego Heinricha Himmlera. Ich sława i niespotykane umiejętności przyciągnęły niemieckich naukowców z instytutu Ahnenerbe (Towarzystwo Badawcze nad Pradziejami Spuścizny Duchowej, Niemieckie Dziedzictwo Przodków – Studiengesellschaft für Geistesurgeschichte, Deutsches Ahnenerbe e.V.; założone w 1935 roku, z początkiem 1939 włączone do SS) badających procesy czarownic. Działające w jego ramach 8-osobowe H- Sonderkommando pod kierownictwem dr Rudolfa Levina zainteresowało się kopanickimi boginiami i przeprowadziło w Białych Karpatach pseudonaukowe badania opierając się głównie na założeniach nazistowskiej kraniometrii (pomiarach czaszki). Owe "H" w nazwie było skrótem od "Hexe"- wiedźma, czarownica. Nie wszystkie boginie dały się wmanewrować w ów projekt, jednak to, co SS w Kopanicach zdobyła wystarczyło do sformułowania wyssanej z palca teorii o pragermańskich korzeniach miejscowej ludności. Obrzędy i zaklęcia bogiń podciągnięto pod spuściznę Markomanów- ludu germańskiego zamieszkującego ziemie czeskie w początkach naszej ery. Stąd był już tylko krok do tezy o usprawiedliwionej władzy Niemców na terenach Czech i Moraw...

H- Sonderkommando zakończyło swoje prace na początku 1944 roku, zaś pisemne owoce jego kilkuletniej działalności oglądać dziś można w poznańskim archiwum. Szczęśliwym bowiem trafem wywieziono je pod koniec wojny z Berlina do Sławy (na pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski), gdzie archiwalia odnaleźli jesienią 1945 roku polscy naukowcy.

 

Koniec wojny w Białych Karpatach przyniósł wytchnienie, ale już wkrótce miało się okazać, że było ono jedynie chwilowe. W roku 1948 w Czechosłowacji zapanował ustrój socjalistyczny obracając w perzynę wielowiekowe tradycje i zwyczaje praktykowane w Kopanicach. Do Žítkovej  wraz z doprowadzeniem elektryczności (1948) i przyjazdem pierwszego autobusu (1950) dotarła "cywilizacja". Wkrótce potem większość porozrzucanych po poszczególnych kopanicach gruntów przejęło JZD (odpowiednik naszego PGR). Mieszkańcy Kopanic, którzy przez wieki, dzięki swojemu szczególnemu miejscu zamieszkania, byli oderwani nieco od ogólnokrajowej rzeczywistości, nagle zostali brutalnie sprowadzeni na ziemię. Towarzysze z KSĆ, za pośrednictwem swoich szpicli z StB (Státní bezpečnost) zabrali się też za boginie. Gusła i zabobony połączone z wiarą katolicką- czyli wstecznictwo pełną gębą- musiały zostać wyplenione. Stosując różnego rodzaju szykany, aż do wymogu wyrzeczenia się własnych matek-bogiń jako warunku przyjęcia na wyższe studia, dopięli swego. Aksamitną rewolucję przeżyła jedynie Irma Gabrhelová, z której śmiercią, na samym początku XXI wieku, boginiowanie przeszło do historii. Ale bynajmniej nie poszło w niepamięć.

 

Temat "odgrzał" w latach 2005-2006 folklorysta, dr Jiří Jilík, w swoich książkach "Žítkovské bohyně" i "Žítkovské čarování" .



 Ale prawdziwy "boom na boginie" i gwałtowny wzrost turystycznej populaności Kopanic, zwłaszcza zaś wsi Žítková spowodowała powieść "Žítkovské bohyně" ("Boginie z Žítkovej" Kateřiny Tučkové z 2012 roku, przetłumaczona u nas i wydana we wrocławskim wydawnictwie "Afera" dwa lata od swojej czeskiej premiery.  



Przeczytałem kilka miesięcy po wizycie w Białych Karpatach i zrobiła na mnie duże wrażenie, bo autorka to prawdziwa mistrzyni pióra. Bez zastanowienia kupiłem od razu i połknąłem niemal "na jedno posiedzenie" następną książkę pani Kateřiny- "Uprowadzenie Gerty Schnirch ("Vyhnání Gerty Schnirch"), która okazała się równie dobra jak "Boginie". Tematyka tej ostatniej jest także morawska, ale to już temat na inną historię, którą być może kiedyś postaram się na tym blogu zgłębić i przyblizyć polskim czytelnikom. Dodam tylko, że jest u nas podobnie mało znana, jak życie bogiń na Kopanicach.

  











czwartek, 28 marca 2019

Potraktowani szczególnie... Tragedia czeskich Żydów w Protektoracie Czech i Moraw

Brama wejściowa do obozu w Terezínie

W ogrom nieszczęść i bezsensownego okrucieństwa, jakie przyniosła ze sobą II wojna światowa, w Czechach w sposób szczególny wpisuje się data 8 marca 1944 roku, kiedy to w komorach oświęcimskich krematoriów dokonał się los 3792 obywateli czeskich żydowskiego pochodzenia. Wszyscy byli więźniami tzw. terezińskiego obozu rodzinnego, a mord, którego zostali ofiarami, przeszedł do historii jako największa masowa zbrodnia wykonana na mieszkańcach Czech w całej ponad tysiącletniej historii tego państwa.
Choć nie tak dawno od opisywanych poniżej wydarzeń minęło dokładnie 75 lat, przypadek ten nie jest szerzej znany ogółowi Czechów, z czego wnioskować należy, że jeszcze mniej wiemy o nim w Polsce. III Republika, a później komuniści, rozciągnęli nad nim skuteczną kurtynę milczenia rozgraniczając Czechów od Żydów. I nie miało dla (niemal) nikogo znaczenia, że zamordowani w komorach gazowych w obliczu pewnej śmierci intonowali chóralnie "Kde domov můj?"...

W przedwojennej Czechosłowacji, postrzeganej i chcącej być postrzeganą jako wzorcowa demokracja, antysemityzm był marginalny. Krajem przez długie lata rządził przecież T.G. Masaryk, który wyrobił sobie markę badacza prawdy za wszelką cenę- broniąc oskarżonego o mord rytualny czeskiego Żyda Leopolda Hilsnera w procesie z przełomu 1899 i 1900 roku (podczas tzw. Hilsneriády). Żydzi byli w szeregach czeskich legionarzy, pełnili też później odpowiedzialne funkcje w życiu publicznym (można tu wspomnieć chociażby wzmiankowanego w tekście o czeskich emigrantach dyplomatę Josefa Korbela- ojca Madeleine Albright). W 13,5 milionowym państwie byli liczebnie przedostatnią z liczących się mniejszości (spis ludności z 1921 wykazał 180.855 osób tego pochodzenia, zaś w 1930  186. 642)

Podejście do Żydów w Czechosłowacji zmieniło się tuż po wydarzeniach monachijskich, w okresie tzw. II Republiki (1938-1939). Niejako w odwecie za pogwałcenie własnych granic rozpoczęto "polowanie na czarownice", na siłę szukając winnych. Destabilizacja polityczna w połączeniu z poczuciem zdrady i bezsilności sprawiła, że w tym trudnym dla Czechosłowacji momencie historycznym oberwało się także ludności żydowskiej. Problem był tym bardziej drażniący, że po aneksji pogranicza przez Rzeszę oraz następującej krótko po niej "kryształowej nocy", kiedy to spłonęły synagogi w m.in. w Libercu, Krnowie, Opawie czy Karlowych Warach, do okrojonych Czech napływały tysiące żydowskich uchodźców, którzy w Sudetach czy na Śląsku pozostawili dorobek życia. Władze II Republiki zareagowały wówczas dość mało humanitarnie zatrzymując ich na granicach i uniemożliwiając wjazd do kraju. Dochodziło do sytuacji, w których masy uciekających trawiły długie dnie na ziemi niczyjej- zmuszeni do ucieczkie z terenów Rzeszy i niechciani w Czechosłowacji. Prasę (głównie katolicką) zalewała fala antysemickich artykułów, rozpoczęło się też ograniczanie praw Żydów. Na wszystko zaś z aprobatą patrzył Berlin. Szczęściem w czechosłowackim nieszczęściu polityka antyżydowska nie miała zbyt wiele okazji i czasu na wcielanie w życie. W marcu roku 1939 do Pragi wkroczył Wehrmacht i utworzono Protektorat. Od tego momentu wszelkie wiążące decyzje, mimo zachowanych stanowisk prezydenta, premiera oraz kadłubowego rządu, podejmowali już Niemcy. Inna rzecz, że czeskie środowiska ultraprawicowe zwietrzyły w tej sytuacji swoją szansę na pozbycie się coraz bardziej niewygodnych sąsiadów. Niebagatelną rolę grał tu także żydowski majątek...

O ile likwidacja niepodległej Czechosłowacji dla ogółu Czechów stanowiła trudną do przełknięcia traumę- dla Żydów oznaczała coś o wiele gorszego. Z jednej strony bowiem, jak już wyżej wspomniano, zielone światło dostali czescy ekstremiści- głównie ci spod znaku faszystowskiej organizacji "Vlajka"- którzy mogli teraz niemal bezkarnie urządzać pogromy (m.in. w Pradze, Przybramie i Brnie) oraz atakować synagogi (w Igławie (Jihlawie) czy  Dobříší). Trzeba jednak dodać, że akcje te nie miały masowego charakteru i nie cieszyły się poparciem większości czeskiego społeczeństwa.
Władze Protektoratu zakazały żydowskim lekarzom i adwokatom dalszej praktyki w instytucjach publicznych. Specjaliści pochodzenia żydowskiego stracili też pracę w kierownictwie największych państwowych zakładów. Wkrótce też wprowadzono nakaz noszenia żółtej "gwiazdy Dawida". Na "aryjskich" sklepach pojawiły się odpowiednie informacyjne nalepki. 
Widząc, że docelowo Niemcy będą dążyć do pozbawienia mieszkających w Protektoracie Żydów majątków, rozpoczęto wstępne przygotowania do akcji, w której przejętym mieniem i nieruchomościami zarządzać mieliby Czesi. Naziści nie byli jednak w ciemię bici i szybko położyli kres tym usiłowaniom. Już 21 czerwca 1939 roku protektor Konstantin von Neurath wydał zarządzenie zakazujące Żydom swobodnego dysponowania majątkiem i desygnował do największych żydowskich przedsiębiorstw niemieckich zarządców komisarycznych. Dokument ten stanowił pierwszy z etapów wprowadzania w Protektoracie prawa zawartego w "ustawach norymberskich" z roku 1935. A że definicja żydowskiego majątku i żydowskiego przedsiębiorstwa była dość szeroko pojęta- rykoszetem oberwało się też wielu majątkom i przedsiębiorstwom czeskim...

W ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny, a potem pomiędzy wrześniem 1939 a wrześniem roku 1941, kiedy to Czechy i Morawy zyskały nowego protektora w osobie Reinharda Heydricha, czeskich i morawskich Żydów, ograbionych z majątków, pozbywano się z Protektoratu poprzez wymuszaną emigrację. Spośród 118.310 Żydów, którzy według skrupulatnie sporządzonego spisu mieszkali na obszarze Protektoratu w momencie jego utworzenia (w tym około 92 tysiące w samej stolicy) do innych, nie zajętych jeszcze przez Hitlera krajów europejskich, a także m.in. do Palestyny, Ameryk czy Chin wyjechało w 1939 roku 19.016 dawnych obywateli Czechosłowacji żydowskiego pochodzenia, w 1940 roku następnych 6.176, ale już w złowróżbnym roku 1941 jedynie 535, a podczas następnych dwóch lat 93. Heydrich- główny architekt "ostatecznego rozwiązania"- nie zamierzał tolerować obecności żydowskiej" w swoim wicekrólestwie. Jego staraniem rozpoczęła się "akcja wysiedleńcza" mająca oczyścić Protektorat z ludności żydowskiej raz na zawsze.

W 1941 r. rozpoczęto ewakuację Żydów z większych miast czeskich do gett na terenie Polski. Pierwszym było getto w Łodzi, dokąd od 17 października 1941 r. przewieziono 5 tys. Czechów. Wszystkie transporty odchodziły ze stacji kolejowej Bubny w Pradze, skąd w różnych kierunkach wywieziono kilkadziesiąt tysięcy osób.   

Stacja kolejowa Praha- Bubny

Jednak szczególnym miejscem żydowskiej gehenny stał się Terezín (pol. Teresin).
Leżącą w północnych Czechach, opodal Litomierzyc, miasto- twierdzę Terezín, utworzono pod koniec XVIII wieku razem z leżącym 150 km na wschód bliźniaczym Plesem (później Josephstadt- Josefovem, który obecnie stanowi część Jaromierza). Swoją nazwę zawdzięcza matce założyciela- cesarza Józefa II- cesarzowej Marii Teresie.  Austria lizała wówczas rany po wojnach śląskich z Prusami, zaś obie twierdze miały być pierwszymi punktami oporu na wypadek, gdyby władcy z Berlina po raz kolejny zechcieli potrząsnąć szabelką.